ROBERT WALSER – ANTIDOTUM NA DZISIEJSZE CZASY? ROZMOWA Z PROFESOREM ŁUKASZEM MUSIAŁEM O SZWAJCARSKIM TWÓRCY.
Zapomnijcie o hałasie, krótkotrwałych, kolorowych bodźcach, które tylko zagłuszają wewnętrzną harmonię. Zajrzyjcie w głąb siebie. Usiądźcie w ciszy i delektujcie się pięknem prostoty oraz codzienności. Sięgnijcie po niewielką książkę Roberta Walsera – całkowicie inną od wielu „głośnych bestsellerów” literatury popularnej. Publikacja, która ukazała się niedawno w Wydawnictwie Officyna podarowała nam ukojenie. Koniec świata i inne małe utwory prozą sprawiły, że przyjrzeliśmy się postaci Roberta Walsera. Do naszych poszukiwań pisarza zaprosiliśmy człowieka, który publikację powyższą nie tylko tłumaczył, ale i opatrzył posłowiem.
Profesor Łukasz Musiał związany jest na co dzień z Uniwersytetem im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jest także tłumaczem (ostatnio np. Dzienników Franza Kafki), eseistą, germanistą, a ponadto autorem wielu publikacji, w tym m.in. książek: Kafka – w poszukiwaniu utraconej rzeczywistości, Zaufanie i utopia. Eseje o literaturze, O bólu. Pięć rozważań w poszukiwaniu autora.
Dlatego z wielką przyjemnością zapraszam Was na rozmowę z profesorem Łukaszem Musiałem, podczas której odkrywamy Roberta Walsera.
Magdalena Leszner-Skrzecz. Robert Walser kojarzy się z utworami niewielkimi, którym towarzyszy codzienność. Czy sam był człowiekiem mocno stąpającym po ziemi?
Łukasz Musiał. Jeśli pyta Pani, czy był człowiekiem – jak to się mówi – praktycznym, to sprawa jest złożona. Walser bardzo wcześnie, jeszcze jako nastolatek, musiał opuścić dom rodzinny, zająć się pracą zarobkową i sam o siebie zadbać. Imał się najróżniejszych zajęć, pracował między innymi jako chłopiec na posyłki, drobny urzędnik bankowy, kopista, lokaj, bibliotekarz, sprzedawca. Nigdzie jednak dłużej nie zagrzał miejsca. Może dlatego, że niespecjalnie zależało mu na gromadzeniu majątku, na solidnym mieszkaniu, na drogich ubraniach, luksusowych meblach. Krótko mówiąc na tym, co w wielu wypadkach stanowi, dziś także, wyznacznik statusu ekonomicznego i społecznego. Wręcz przeciwnie, Walser jakby uparł się, że pozostanie „nikim”. Co innego literatura, tutaj wytrwale zabiegał o sukcesy i w pewnej chwili wydawało się nawet, że zostanie „sławnym pisarzem”. Ostatecznie historia potoczyła się inaczej. Po latach wysiłków pisarskich, po wielu publikacjach – książkowych i w prasie – Walser zaczął bardzo szybko popadać w zapomnienie, zwłaszcza po pierwszej wojnie światowej. Aż w końcu, na początku lat trzydziestych ubiegłego wieku, już jako pacjent zakładu dla umysłowo chorych, całkiem zarzucił pisanie. Gdy umierał w 1956 roku, prawie nikt nie interesował się jego dorobkiem.
Ale mam ochotę inaczej jeszcze odpowiedzieć na Pani pytanie. Otóż podobnie jak każdy wybitny pisarz tak i Walser równocześnie mocno stąpał po ziemi i bujał w obłokach, chyba inaczej nie da się tworzyć wielkiej literatury. Takiej, która z jednej strony mówi coś prawdziwego o naszym życiu, naszych doświadczeniach, utrapieniach, radościach, a z drugiej strony wykracza poza ten horyzont codzienności, zaprasza do podróży gdzieś dalej; do miejsc, w których wszystko, co wiemy o sobie i świecie, ulega, jeśli nie radykalnemu zakwestionowaniu, to przynajmniej stawiane jest pod znakiem zapytania. Tak właśnie tworzył Walser: pisał o najzwyklejszej codzienności, o sprawach w gruncie rzeczy błahych, banalnych, które można by skwitować wzruszeniem ramion. Ale równocześnie robił to tak, że czytelnik nie chce odrywać się od jego prozy. W ten sposób Walser szukał, jak sądzę, intensywniejszej i głębszej relacji ze wszystkim, co go otaczało. I chciał sprawić, by czytelnik też poczuł to samo. Wbrew pozorom to bardzo trudne, prawie niemożliwe: żyć tu i teraz, chwilą, spontanicznie, a zarazem z pełną świadomością tego, gdzie się jest i co się robi. Spontaniczność i refleksja zdają się wykluczać, tymczasem w utworach Walsera łączą się one sposób wyjątkowy i zachwycający.
M.L.S. Jest nazywany wędrownym pisarzem. Uwielbiał spacerować. Czy to było drugie życie Walsera? Jego ucieczka?
Ł.M. Walser miał tylko jedno życie, właściwie bardzo proste, co nie znaczy, że łatwe. Do tego raczej samotnicze. Pomieszkiwał w tanich pokoikach, tu i ówdzie dorywczo pracował, oczywiście pisał, bardzo dużo zresztą, potem to gdzieś publikował. I, tak, spacerował, przyglądał się ludziom, lecz prawdą jest i to, że z bardzo niewieloma spośród nich nawiązywał głębszą znajomość. Przyjaciół właściwie nie miał, z kobietami prawie się nie zadawał, poza Berlinem nigdzie dalej nie wyjeżdżał, poznał za to świetnie rodzinną Szwajcarię. Świetnie, bo przewędrował ją pieszo wzdłuż i wszerz. Nie brakuje opinii, że cierpiał na poriomanię, a więc odczuwał popęd do nieustannych podróży czy zmian miejsc zamieszkania. Co prawda w jego przypadku możemy mówić co najwyżej o podróżach pieszych, ale za to niezwykle intensywnych, zdarzało się, że wielodniowych.
Nie nazwałbym tego ucieczką. Wręcz przeciwnie, myślę, że był to właśnie sposób Walsera na zbudowanie głębszej więzi ze światem. Spacerowanie wprowadza świadomość poniekąd w inny stan, wszyscy znamy to z własnego doświadczenia. Ale tylko niewielu z nas pozwala sobie na dłuższe spacery, bo przecież gdzieś tam czekają takie czy inne „ważne obowiązki”, do których musimy powrócić. Musimy czy tylko nam się tak wydaje? A może pozostając niewolnikami naszych obowiązków, to my właśnie uciekamy od świata?
M.L.S. Tworzył małe utwory, tak zwane mikrogramy. Czym się charakteryzowały?
Ł.M. Przede wszystkim oryginalnym zapisem. Mikrogramy to teksty literackie, które Walser zapisywał na przypadkowych kawałkach papieru cienko zaostrzonym ołówkiem i bardzo regularnym charakterem pisma, tyle że skrajnie zminiaturyzowanym. Litery miały z reguły nie więcej niż dwa milimetry wysokości, toteż poza Walserem nikt nie mógł ich później odczytać. Przez kilka dekad uważano zresztą, że teksty te nie mają żadnej wartości literackiej, a ich forma świadczy o zapaści umysłowej autora czy nawet o jego pogłębiających się zaburzeniach osobowościowych. Tymczasem prawda jest taka, że Walser zaczął stosować tę metodę zapisu całkiem świadomie, najpóźniej od 1917 roku. W ten oryginalny sposób chciał przezwyciężyć poważny kryzys pisarski, w jaki popadł. Co mu się zresztą udało.
Bogatą, liczącą sobie tysiące stron twórczość mikrogramiczną Walsera zaczęto odcyfrowywać – przy użyciu specjalnej lupy stosowanej w przemyśle włókienniczym – dopiero w latach osiemdziesiątych. Niestety druk odbiera mikrogramom wiele ich uroku. Znamy co prawda ich treść, lecz nie jesteśmy w stanie zobaczyć, jak naprawdę wyglądają. A wyglądają jak pewien rodzaj script artu. Czyli jak małe dzieła sztuki.
M.L.S. Początkowo był ceniony. Sam Franz Kafka wypowiadał się pochlebnie na jego temat. A jednak powoli odchodził w niepamięć. Co się stało?
Ł.M. Wtedy Kafka był autorem prawie nikomu jeszcze nieznanym. Mało tego, gdy opublikował swój pierwszy tom krótkich próz, jeden z recenzentów zasugerował wręcz, że „Kafka” to pseudonim dużo lepiej wtedy znanego czytelnikom… Roberta Walsera. Oczywiście nie była to prawda, niemniej jednak intuicja recenzenta szła poniekąd we właściwym kierunku: wczesna twórczość Kafki wykazuje zastanawiająco dużo podobieństw do prozy Roberta Walsera.
Co się stało, że później świat na długie lata zapomniał o tym drugim? Powodów było wiele, ja jednak sądzę, że przede wszystkim Walserowi przestały sprzyjać czasy. Pisarze, którzy chcą być czytani, muszą w pewien sposób trafiać w nerw epoki. Nie w jej gusta, bo gusta to rzecz bardzo nietrwała, zależna od wielu czynników pozaliterackich, takich jak na przykład sprawny marketing czy dobre relacje między autorami a krytykami literackimi, ale właśnie w nerw: pisarz musi szarpnąć w czytelniku jakąś głęboką strunę, często ukrytą, by tym szarpnięciem niejako wybudzić go z drzemki, z letargu. To właśnie zrobił z czytelnikami Franz Kafka: poczuli oni, że trafił się im pisarz, który z niesłychaną precyzją opisuje ich własny świat; świat wojen, zagłady, totalitaryzmów, zniewolenia; świat lęków, zwątpień, rozpaczy, czasami także małej, niedorzecznej nadziei. Walser? Przez całe życie pisał właściwie tak samo i to samo, czyli „błahe” opowiastki o „błahych” sprawach. Te „błahostki” może i miały swój urok, ale zwłaszcza po pierwszej wojnie światowej, a potem w niespokojnych latach dwudziestych, trzydziestych i czterdziestych, panowało poczucie, że są zbyt „odklejone”; że nie pasują do apokaliptycznego klimatu epoki; że ich tematyka jest nieistotna wobec tak poważnych problemów, z jakimi zmaga się człowiek; że ich radosne nastrojenie i zachwyt pięknem są całkiem nie na miejscu, bo i radość odeszła, i świat przestał być piękny.
M.L.S. W końcu Walser trafia do zakładu dla umysłowo chorych i porzuca twórczość literacką. Nigdy do niej nie powraca…
Ł.M. Tak, zaszywa się tam i odtąd spędza czas właściwie na niczym. Porzuca prawie całe swoje wcześniejsze życie. Prawie, bo nadal wytrwale spaceruje, wędruje, przemierza piękne okolice zakładu. I tak przez kolejnych dwadzieścia parę lat, aż do śmierci. Nawiasem mówiąc, sceneria tej śmierci jest iście Walserowska: pisarz umiera podczas zimowego spaceru, dokładnie tak, jak to proroczo opisał w jednej ze swoich dużo wcześniejszych powieści. A trzeba wiedzieć, że Walser uwielbiał zimę!
Co z jego twórczością w tym czasie? Choć tak naprawdę pierwsze skromne oznaki ponownego nią zainteresowania pojawiły się jeszcze w latach trzydziestych, potrzeba było kolejnych trzech, a nawet czterech dekad, by utwory Walsera zaczęły cieszyć się takim zainteresowaniem, na jakie z pewnością zasługiwały.
M.L.S. Robert Walser to twórca dziś zapomniany czy wręcz przeciwnie – na nowo odkrywany?
Ł.M. Zapomniany z pewnością nie, raczej wciąż odkrywany na nowo. Im więcej lat upływa od jego śmierci, tym częściej i chętniej sięgamy po tę prozę. Także w języku polskim mamy całą półkę Walsera. Pierwszych przekładów dokonywano już w latach siedemdziesiątych, ale prawdziwy wysyp tłumaczeń miał miejsce dopiero w naszym stuleciu. Nieocenione zasługi położyła w tym względzie oczywiście znakomita tłumaczka Małgorzata Łukasiewicz, która w 1990 roku opublikowała także pierwszą u nas książkę o Walserze. Potem swoje cegiełki dorzucali inni, nie wyłączając mnie. W ubiegłym roku wydałem choćby książkę zatytułowaną Rojber. Występki Walsera, w której usiłuję pokazać swój sposób lektury tego pisarza. Teraz z kolei opublikowałem w Wydawnictwie Officyna zbiór przekładów Walsera zatytułowany Koniec świata i inne małe utwory prozą. Dodam, że ten zbiór zapoczątkował nową serię wydawniczą pod moją redakcją, „Aldyny”. Będziemy w niej publikować małe literackie cacka. Małe, bo lubimy książki niedużych rozmiarów, mieszczące się w dłoni, w kieszeni, lekkie. Małe, bo chcemy dać czytelnikom alternatywę dla opasłych ksiąg, nie zawsze wartościowych, pod którymi uginają się półki księgarń. Małe, bo to Czechow powtarzał, że sztuka pisania jest sztuką skracania.
Wracając jednak głównej kwestii: nie mówimy tutaj oczywiście o autorze czytanym masowo. Historie Walsera stanowią od lat niezwykle ważny punkt odniesienia chyba przede wszystkim dla twórców literatury, dla badaczy i krytyków; także dla artystów wizualnych, reżyserów filmowych, muzyków. Z pewnością jednak inaczej niż Kafka, z którym bywa zestawiany i do którego bywa porównywany, Walser nie przeniknął do szerokiego obiegu, nie stał się „ikoną”. Ale to dobrze. Chyba nie nadaje się do takiej roli. Proszę pamiętać, że najchętniej pisał o rzeczach małych, niewartych uwagi; że chciał zostać „nikim”. Świadczą o tym nawet mikrogramy: czy za taką oryginalną formą zapisu nie stoi czasem pokusa całkowitego zniknięcia?
Oczywiście, choćby z tego powodu proza Walsera nie zawsze jest łatwa w odbiorze, zwłaszcza jeśli podchodzimy do literatury z określonymi oczekiwaniami: że będzie tam fabuła, że będą „ważkie problemy”, że znajdzie się tam „wnikliwy obraz przemian społecznych”, że czegoś istotnego się dowiemy czy nauczymy. Walser niczego takiego nie daje, bo nigdy nie wierzył w „dydaktyczną” rolę literatury. Ani w jakąkolwiek inną. Dlatego bywa, że pierwszą reakcją czytelnika, który do tej pory nie spotkał się z tego rodzaju prozą, jest gwałtowne odrzucenie. „Absolutna strata czasu”, taką opinię o tomiku Koniec świata znalazłem ostatnio na portalu „Lubimy czytać”. W pewien sposób nawet mnie ona ucieszyła. Walser przecież nie robi w swojej prozie nic innego, jak tylko unieważnia czas; usiłuje przekonać, że „stracić czas” to najwspanialsza rzecz, jaka może nam się przytrafić w ciągu dnia. Bo stracić czas to stracić siebie. A stracić siebie to zyskać świat.
M.L.S. Zachęca Pan do czytania jego tekstów na głos. Rzeczywiście, czytając je w ten sposób i słysząc wypowiadane słowa, inaczej odbiera się Walsera. W czym tkwi ta siła?
Ł.M. Literatura wywodzi się w prostej linii z tradycji opowieści ustnych. Druk i umiejętność cichego czytania, której wymaga się od nas w szkołach, a potem w dorosłym życiu, wyparły pamięć o oralnych źródłach literatury. Wyparły pamięć o „muzyce” literatury, o jej naturalnej melodyjności. Wreszcie o tym, że czytanie powinno być nie tylko czynnością umysłową, w którą angażujemy wyłącznie nasz mózg, lecz także czynnością fizyczną, wprawiającą w ruch nasze ciało. Czy nie tak właśnie reagujemy na piosenki, na arie operowe, na symfonie? Nie widzę żadnego powodu, by w podobny sposób nie reagować na literaturę. By czytać ją nie tylko mózgiem, lecz także ciałem. By uczynić z ciała pudło rezonansowe dla słów. A ciało już nam się za to doskonale odwdzięczy.
M.L.S. W Posłowiu pisze Pan: Czasami jednak – przyznam – trudno mi znaleźć skuteczne antidotum na wszechobecne katastroficzne nastroje. W takich chwilach wyjątkowo chętnie sięgam po prozę Roberta Walsera. […] Powód jest prosty: Walser skutecznie przywraca proporcje. Potrzebujemy obecnie chyba w sposób szczególny jego dzieł?
Ł.M. Żyjemy w trudnych czasach, to prawda. Ale czy kiedykolwiek były czasy łatwe? Wierzyć w to, to ulegać złudzeniom. Żywimy wiele takich złudzeń zwłaszcza w odniesieniu do przeszłości. Często ją przecież, ulegając fałszywej nostalgii, koloryzujemy. I często wydaje nam się, że to nasza epoka została dotknięta przez los wyjątkowo boleśnie – pogląd, którego źródłem jest, nawiasem mówiąc, narcyzm; przekonanie o wyjątkowości nas samych i czasów, w których żyjemy. Szczególnie w ostatnich latach doszło do prawdziwej epidemii czarnowidztwa. Gdy sięgam po środki masowego przekazu, mam poczucie, że nasz świat już umiera i nic nie odwróci od nas widma katastrofy.
Bardzo trudno bronić się przed czymś takim. Moje antidotum to Walser. Żył w czasach nieporównanie trudniejszych od naszych i miał życie nieporównanie trudniejsze od większości z nas, a jednak każdego dnia wytrwale walczył – także w prozie – o dobry nastrój, o uśmiech, o radość. Jeśli dla kogoś brzmi to banalnie, niech spróbuje tak walczyć. A wtedy przekona się, że to znacznie trudniejsze niż tani katastrofizm. I znacznie bardziej wymagające literacko.
M.L.S. Dla mnie osobiście Robert Walser brzmi impresjonistycznie. Chyba do takiego malarstwa mogłabym porównać jego twórczość. Kim jest dla Pana?
Ł.M. Tricksterem literatury. Kimś niepochwytnym, kto jest zawsze gdzie indziej; kto jest zawsze inaczej niż nam się wydaje; kto myli tropy, zwodzi, lecz nie – oszukuje. Oszust chce nas z czegoś okraść, Walser – przeciwnie. Zwodząc, dowcipkując czy swawoląc, chce nam coś dać. Chce nam dać ten nasz mały świat dokoła, świat tak rzadko dostrzegany, rzadko doceniany. A przecież pełen ukrytego piękna, pełen radości, która wcale nie jest tak niedosiężna, jak nam się często wydaje. Walser sięga po tę radość bezczelnie i bez skrupułów. I nie martwi się jej ulotnością. Bo wie, że w gruncie rzeczy jest niewyczerpana.
M.L.S. Dziękuję za poświęcony czas.
Ł.M. To ja dziękuję za zaproszenie do rozmowy!
Za egzemplarz recenzencki Roberta Walsera, Koniec świata i inne małe utwory prozą dziękujemy Wydawnictwu OFFICYNA